Pewnego dnia, podczas mycia i szypułkowania truskawek powróciło do mnie pewne wspomnienie… Jako mała dziewczynka – bardzo mała, bo myśląca, że truskawki rosną tylko w ogródku, że nie można ich kupić w sklepie lub na bazarku – chodziłam pomiędzy rosnącymi w ogródku krzaczkami truskawek, wyglądając czerwonych owoców i nie mogąc się doczekać pierwszych w sezonie truskawek. Ze zniecierpliwienia zjadałam już te bladoczerwone, jeszcze zielone w środku. Doskonale pamiętam ich smak. Myślę, że miałam jakieś 3-4 lata.
Wychowałam się daleko od dużego miasta. Daleko nawet od jakiegokolwiek miasta. W małej miejscowości, która przypomina bardziej kurort wakacyjny niż polską wieś, ale w której byłam bliżej natury niż można sobie to wyobrazić. Pośród mazurskich lasów i jezior. Sielsko-anielskie dzieciństwo. Czasy kiedy dorośli kończyli pracę o 15:00, kiedy mały człowiek płakał nad zdartą kasetą VHS i brakiem ukochanej bajki, kiedy kasztanki były na wagę złota, a klocki LEGO były w każdym liście do Świętego Mikołaja. Ciężko porównać tamte czasy do obecnych. Nie lubię klasyfikacji na lepsze i gorsze. Jest po prostu inaczej. Nie da się wychowywać tak samo dzieci teraz, jak wtedy. Inne godziny pracy, multimedia jako forma spędzania wolnego czasu. Zastanawiam się, czy gdybym wyjechała z wielkiego miasta na wieś, żyłabym inaczej. Najbardziej zależy mi na zdrowiu i czasie. O ile zdrowy tryb życia prowadzę i w tym duże miasto mi w ogóle nie przeszkadza, a czasami nawet pomaga, o tyle nie jestem w stanie przestać się spieszyć. Przez większość czasu gdzieś pędzę. Próbuję nad tym zapanować, ale mam wrażenie, że im bardziej się staram tym mniej mi wychodzi. Zawsze, jak przyjeżdżam w rodzinne strony, czuję się jakby minuty leciały wolniej. Nie wiem, czy wynika to z nie-bycia w pracy i mniejszej ilości obowiązków domowych, czy z faktu, że poza dużym miastem żyje się po prostu inaczej.
Moja siostra wraz ze swoim mężem 4 lata temu temu podjęli decyzję – myślę, że jedną z trudniejszych w ich życiu – o wyprowadzce z Warszawy do małej miejscowości na Mazurach. Kierowali się przede wszystkim dobrem swojego dziecka – a mojego ukochanego siostrzeńca – chorego na cukrzycę 1 stopnia (o czym więcej pisałam kiedyś TUTAJ). SiostraA wróciła w rodzinne strony, ale jej mąż je opuścił (Warszawianin z dziada pradziada na Mazurach – dobry temat przewodni na bloga – na razie powstał vlog o prowadzeniu firmy czarterowej). Oboje są bardzo zadowoleni z przeprowadzki i zapewniają, że rzeczywiście żyje się – spokojniej i wolniej. I chociaż codziennie muszą dojechać do pracy 17 km, dojazd zajmuje im czterokrotnie mniej czasu niż (uśredniając) mi dojazd do klienta w Warszawie!
Duże miasto kusi – atrakcyjne oferty pracy, możliwości rozwoju osobistego, kina, teatry, wydarzenia kulturalne, ścianki wspinaczkowe, restauracje z kuchniami świata, wielokulturowość. W dużym mieście znajdziemy wszystko, pytanie tylko jak często będziemy z tych możliwości korzystać.
Myślę, że najważniejsze to znaleźć w sobie odwagę na zmianę tego, co we własnym życiu się nie podoba. Ważne, by zainicjować proces zmian. Reszta powinna przyjść już sama.
Co o tym myślicie? Zgadzacie się ze mną? :-)
Podziel się swoim zdaniem i zostaw komentarz.